
Marta - 'pani tabelka' w pracy, na wakacjach lubi iść na żywioł, ale taki kontrolowany...
Ze swoimi chłopakami chętnie odkrywa świat. Bardziej niż żyć wspomnieniami lubi je generować.
My to mamy pecha! Nie ma to jak pojechać na 9 dni do Portugalii i doświadczyć 4 dni - nie tyle deszczu - co ulewy. Nieudany wyjazd - powiecie. Nic z tych rzeczy! Było pięknie. Nie daliśmy się zwariować pogodzie. Nie był to pierwszy raz, kiedy chciała nam pokrzyżować plany. Nauczyliśmy się ją już skutecznie ignorować :)
Portugalia była naszym celem od dawna. Zrealizowaliśmy ją z 10-miesięcznym Jaśkiem. Rodzinny trip o podwyższonym stopniu trudności. Wychodzimy z założenia, że zwiedzać po swojemu można zawsze i wszędzie. Lubimy slow travel, a z dzieckiem inaczej się nie da. Nie pospieszysz się, choćbyś chciał.
Z resztą na wyjazdach się nie spieszymy z założenia - wystarczy, że pędzimy na co dzień. "Nie spieszymy się" nie oznacza jednak, że się lenimy.
Wręcz przeciwnie. Plan na Portugalię był dość ambitny: Przylot do Porto, potem Aveiro, Costa Nova do Prado, Fatima, Lizbona, Cascais, Cabo da roca, Sintra, Burgau, Przylądek Świętego Wincentego, Faro i do domu. To wszystko w 9 dni, z małym dzieckiem. Szaleństwo? Nie. Wyzwanie - trochę tak. Przyjemność - ależ oczywiście! Poniżej znajdziecie nasz planowy rozkład jazdy...
Każde z tych miejsc zachwyciło nas na swój sposób. Środkową Portugalię zwiedzaliśmy w deszczu, ale i tak zrobiła na nas wrażenie. Północ i południe kraju zobaczyliśmy w pełnym słońcu i zrobiło na nas wrażenie jeszcze większe.
Wiecie co najfajniejszego jest w Portugalii? Kolor. To jest bardzo kolorowy, barwny kraj. Na jej tle nasz polski krajobraz wygląda trochę blado - dosłownie i w przenośni. Ten kolor w połączeniu z południowym słońcem daje mieszankę wybuchową. Działa na człowieka jak napój energetyczny. Nie ważne czy elewacje budynków czy ubiór czy uliczne stragany - wszystko mieni się żywą barwą, przemyca radość, daje energię. Tam nawet grafitti przykuwa wzrok, zdecydowanie bliżej mu do dzieła sztuki niż do aktu wandalizmu.
Zwiedzając lubimy wmieszać się w tłum, ale lokalnych mieszkańców, nie turystów. Lubimy doświadczyć dane miejsce z ich perspektywy. Wtedy miasto wydaje nam się jakieś takie prawdziwsze, nie sztucznie napompowane pod turystów. Delektowaliśmy się kawą - bica, czyli portugalskim espresso - i pysznym ciastkiem pasteis de nata (w polskiej wersji: 'pasztet z denata' :)) w niepozornych cukierniach, w niepozornych uliczkach. Tam mieliśmy okazję obserwować ludzi. Zwykłych ludzi. Uśmiechnięci, skupieni na rozmowie. Bił od nich ten południowy spokój, który nam tak bardzo imponuje. Siedzieliśmy i wsłuchiwaliśmy się w melodyjny język i próbowaliśmy odgadnąć o czym właśnie rozmawiają. Jaśka te nowe dźwięki wręcz intrygowały. Rozglądał się z zaciekawionymi oczami i otwartą buzią.
Jeszcze większym przeżyciem była dla niego podróż miejskim autobusem po Lizbonie. Z centrum chcieliśmy się przedostać na drugi koniec miasta. Kolejka do sławnego tramwaju linii 28 była niemiłosiernie długa, a na taryfę ulgową - jako, że z małym dzieckiem - nie było co liczyć. Pani z kiosku łamanym angielskim powiedziała, że możemy jechać zwykłym autobusem miejskim. Tam nigdy nie ma kolejek, bo turyści nim nie jeżdżą, bilet jest o połowę tańszy, tylko jedzie inną trasą i nie jest tak zjawiskowy jak ten kultowy tramwaj. Nam takich rzeczy dwa razy nie mów. Kierowca po angielsku nie mówił w ogóle, podobnie jak reszta pasażerów. Ale mowa ciała i uśmiech wszystko załatwiła.
W autobusie pełnym ludzi wracających z pracy role się odmieniły, bo to my raptem byliśmy prawdziwą atrakcją turystyczną.
Nam z kolei podobało się to, że kierowca serdecznie zagadywał każdego wsiadającego. Sprawiał wrażenie, jakby wszystkich pasażerów znał i woził ich tą trasą codziennie co najmniej od dekady. Łukasz tak się zainspirował tą podróżą, że poczuł się prawie jak Lizbończyk (prawie - robi dużą różnicę !) i zdecydował się na kupno tamtejszego Toto Lotka. W tym czasie była jakaś super-ekstra-hiper kumulacja. Upewnił się tylko czy jako obcokrajowiec może brać udział i czy otrzyma ewentualną nagrodę, jak wygra. Chuchał i dmuchał na ten swój kupon. Nic z tego! Ktoś inny się wzbogacił.
Ale nie kasa w życiu jest najważniejsza, więc zwiedzaliśmy dalej i chłonęliśmy portugalskie uroki. Z kulinariów polecamy... wino :), ale nie porto. Za tym osobiście nie przepadamy. Tam odkryliśmy tak naprawdę prawdziwe vinho verde, czyli zielone wino. Przyjemnie zaskoczy was swoją lekkością i świeżością. No i oczywiście owoce morza i ryby. Nam zasmakowały przede wszystkim sardynki, dorsz i cataplana, czyli rodzaj takiego portugalskiego leczo-gulaszu z rybami, owocami morza i warzywami podawana w specjalnym naczyniu-kociołku. Mniam...
W skrócie - jedzenie jest przepyszne, krajobrazy przepiękne, a ludzie... nieskomplikowani - w tym pozytywnym znaczeniu.
Jedna pani powiedziała nam coś takiego: Wy tam w tej Europie to gnacie, chcecie mieć więcej i więcej, frustrujecie się i jesteście non stop zmęczeni. My tutaj może mamy mniej, ale za to jesteśmy szczęśliwi. Pracujemy ciężko, ale mamy czas dla siebie, dla bliskich. Mamy słońce, cieszymy się życiem. Nam więcej do szczęścia nie jest potrzeba.
Kurcze, te słowa dźwięczą nam cały czas w głowie. One nie były wypowiedziane ze zgryźliwością, wręcz przeciwnie - ze szczerością i serdecznością. Trudno się z tą teorią nie zgodzić. Nie wiem, może zwalę wszystko na to słońce. Jakby go było trochę więcej u nas, to polskie odcienie szarości przekształciłyby się w tęczę, krajobraz zyskałby większe nasycenie, ludzie staliby się radośniejsi i bardziej pozytywnie nastawieni do życia i wtedy nam też do szczęścia więcej by nie było trzeba. Także jak chcecie się zainspirować i poczuć przypływ pozytywnej energii jedźcie do Portugalii.