Marta - 'pani tabelka' w pracy, na wakacjach lubi iść na żywioł, ale taki kontrolowany...
Ze swoimi chłopakami chętnie odkrywa świat. Bardziej niż żyć wspomnieniami lubi je generować.
Tak to się zaczęło... Początek raczej z tych ekstremalnych - bez bieżącej wody, bez prądu, w dziczy... Albo inaczej - początek z tych romantycznych - wśród nieskażonej natury, na uboczu, tylko we dwoje... Wszystko zależy od perspektywy. Dzisiaj racjonalnie jest mi bliżej do pierwszej wersji, ale wtedy, te 12 lat temu (!), młodzieńcza dzikość serca kreśliła krajobraz ten drugi, ten zdecydowanie bardziej uduchowiony :)
[Wybaczcie jakość zdjęć. Wtedy nie wiedzieliśmy, że będziemy pisać bloga...]
Nasz pierwszy wspólny wyjazd zaplanował Łukasz - harcerz pełną gębą. Tylko on był w stanie wymyśleć taki szalony pomysł - piękne polskie góry, Pieniny, baza namiotowa pod Wysoką w Jaworkach.
Typowy studencki wyjazd - niskim kosztem finansowym, ale za to z dużym zaangażowaniem i fantazją.
Podróż wieloetapowa - najpierw pociąg, później autobus, a potem to już tylko piesza wspinaczka do celu. Zmęczeni, głodni, ale za to jacy szczęśliwi rozbiliśmy namiot zaraz przy samym strumieniu. Nie mieliśmy luksusów, nie były nam one wtedy zupełnie potrzebne. Mieliśmy za to materac, dwuosobowy, dmuchany - pełen wypas. Szkoda tylko, że na miejscu się okazało, że schodzi z niego powietrze... Posiłki robiliśmy w kuchni polowej, jedliśmy na kolanie, siedzieliśmy po turecku przed namiotem, który wtedy swoje najlepsze czasy miał już dawno za sobą.
Deszcz nas lubi, szczególnie na wakacjach. Padało wtedy trzy dni non stop!!! Woda była wszędzie, w namiocie niestety też. Łukasz, jak na pomysłowego Dobromira przystało, zaopatrzył się w pobliskim sklepiku w największe na świecie worki na śmieci, dumnie położył je pod tropik i.. czekał na oklaski. I je otrzymał, bo niczym Copperfield, basen zamienił w saunę. Magic! Wczasy all inclusive.
Prysznic polowy był nie lada wyzwaniem - lodowato zimna woda z konewki za kotarką. Wystarczyło pociągnąć za sznureczek i ... zawał serca murowany.
My już wtedy mieliśmy swój ice bucket challenge.
A propos wyzwań... Nigdy nie miałam większej ochoty na ciepłą kiełbasę z ogniska jak wtedy, w trakcie tego wiecznego deszczu. Było chłodno. Wszystko było mokre i wilgotne. No, ale księżniczka chce kiełbasę z ogniska... Łukasz rozpalał je chyba z 3 godziny. Było tak wilgotno, że nic nie wychodziło. I w końcu pojawiła się iskra, taka iskierka - nie nadziei tylko taka prawdziwa. I utrzymała się na tyle, aby upiec tą kiełbasę i spełnić marzenie...
Chodziliśmy po górach, z herbatą w termosie i kanapkami w papierze śniadaniowym. Po zakupy spożywcze schodziliśmy raz na dwa dni do pobliskiego sklepiku. Dużo rozmawialiśmy, podziwialiśmy świat i naturę. Jak okiem sięgnąć nie było żadnych zabudowań, ludzi też praktycznie nie było. Były za to owce, całe mnóstwo... Codziennie rano kierdle wypasanych owiec przechodziły tuż obok naszego namiotu.
To było miejsce totalnego odosobnienia, oderwane od świata, daleko od codzienności... Pięknie tam było. Niezapomniane były te nasze wczasy. Często do nich wracamy wspomnieniami.
Nie wiem, czy zdecydowałabym się na taki wyjazd jeszcze raz, teraz. Chyba raczej nie. Jestem pewna natomiast, że z pozoru szalony pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Odpowiednie miejsce w odpowiednim czasie. Baza namiotowa w Pieninach, pod Wysoką była dla nas okazją zobaczenia siebie w innym świetle. Po latach mam wrażenie, że Łukasz wybierając taką lokalizację chciał sprawdzić ile luzu w sobie mam, jak szybko zaczynam marudzić i czy potrafię cieszyć się z małych rzeczy. Paradoksalnie, to nie tylko ja byłam oceniana...