Łukasz - żyje chwilą i uczy tego innych. Lubi ludzi, ludzie lubią jego. Camping kocha przede wszystkim za TE momenty i chwile, które sprawiają, że czuje się szczęśliwy w 100%.
Pojechaliśmy, ja z Jaśkiem. Marta w siódmym miesiącu ciąży niestety musiała powiedzieć 'pas'. A szkoda, bo nie dość, że dopięła swego i celem było środkowe wybrzeże, to jeszcze w planie było nocowanie w przyczepie 'teardrop', czyli takiej o charakterystycznym kształcie łzy. (Jej recenzję znajdziecie tutaj.) Rodzinny wyjazd w ostatnim momencie przerodził się w męską wyprawę. Nie powiem, miałem pewne obawy czy dam radę, czy podołam i czy wytrzymam... Z drugiej strony stałem przed zupełnie nowym zadaniem, strasznie ekscytującym zadaniem: kształtowania relacji ojciec-syn.
Zacznijmy od tego, że pogoda nam dopisała. Słońce, przyjemne ciepło i lekki wiaterek sprawiał, że pobyt na campingu był prawdziwą przyjemnością. Uwielbiam momenty, kiedy mam poczucie, że jestem we właściwym momencie we właściwym miejscu, a tak właśnie było tym razem. Warto było wziąć trzy dni wolnego i wykorzystać je w pełni. No i co, że nie było żadnego długiego weekendu? No i co, że jest poza sezonem? Wbrew pozorom właśnie te dwa czynniki sprawiły, że było tak fajnie.
Tłumy mnie męczą na dłuższą metę. Lubię zwiedzać, jeździć nawet do tych popularnych miejsc, ale preferuję robić to poza sezonem - jak w restauracji nie trzeba stać w kolejce do toalety, jak na deptaku nikt nie skrobie mi marchewek i jak na campingu mam poczucie, że mam go prawie na wyłączność. No i tak właśnie było tym razem.
Jak wyglądał nasz wyjazd?
Dużo czasu spędzaliśmy na samym campingu, a tym razem byliśmy na Campingu Morskim w Ustce. W dniu przyjazdu oprócz nas było jeszcze tylko jedno małżeństwo w kamperze, więc prawie cały camping należał do nas. Jaśko mógł swobodnie biegać, krzyczeć, śmiać się bez obawy, że komuś zacznie to przeszkadzać. Sam camping jest dość spory, ale w moim odczuciu zaniedbany. Plac zabaw dla dzieci jest chyba starszy ode mnie, ławki i stoły też - spróchniałe i brudne nie zachęcały do siadania. No i niby wszystko tam było, czego oczekuje się od dobrze wyposażonego campingu (np. pralka, mikrofalówka, stoisko do zmywania naczyń, toalety i prysznice z ciepłą wodą bez ograniczeń), ale wszystko to było w kiepskiej kondycji. Nie przejmowałem się tym zbytnio, bo miałem inne priorytety tego wyjazdu. Chociaż z drugiej strony ubolewałem, bo miejsce to ma potencjał, wymaga tylko mądrych inwestycji.
A jakie były te moje priorytety? Nie zgubienie Jaśka z oczu :), testowanie przyczepy i celebrowanie zwykłych czynności – w końcu był na to czas! Mieliśmy swoją wersję śniadania na trawie. Gołej kobiety jak u Maneta nie było, ale za to było smacznie. Był czas na zabawę we dwójkę i na układanie klocków. Ja miałem okazję pobawić się w masterchefa i w praktyce przetestować kuchnię caretty.
Nawet raz kawę udało mi się wypić i to gorącą!
Najfajniejszym momentem dnia, był jednak jego schyłek… Jak we dwójkę za rękę szliśmy się kąpać w naszym campingowym obuwiu, czyli nieśmiertelnych crocsach. I tak w chwili jak tuptaliśmy razem uzmysłowiłem sobie, że mój syn jest już całkiem dużym chłopcem. Właśnie wtedy doświadczyłem nowego wymiaru szczęścia.
Ale nie tylko ja byłem szczęśliwy. Rozmawiałem z parką Niemców, którzy drugiego dnia ustawili się obok nas. Przyjechali nowym kamperem marki Pössl. Zaciekawiła ich moja przyczepa, zaglądali do środka, macali, pukali, robili zdjęcia… Nadziwić się nie mogli. A może wnukom kupimy? Od słowa do słowa okazało się, że są świeżymi właścicielami swojego kampera i byli właśnie w dziewiczej trasie. Całe życie na niego zbierałem! - powiedział z dumą mój sąsiad. Nawet z moim słabym niemieckim zrozumiałem ten ładunek emocjonalny.
Oprócz campingowej rutyny chcieliśmy chociaż w minimalnym stopniu pozwiedzać okolicę. Plan był z góry nakreślony. Nieobecny kierownik wycieczki opracował wersję na każdy dzień. Jeden był przeznaczony na samą Ustkę, żeby faktycznie przekonać się, czy jest to miasto jakich wiele nad polskim morzem, czy jest jakiś wyróżnik. No i jest. Porównania do Bornholmu nie są oderwane od rzeczywistości. Widać, że jest jakaś myśl przewodnia w tym miejscu.
Budynki w centrum zachowane są w podobnej estetyce. Mur pruski, kwiaty i porządek. Balony, plastik i durnostojki też były, ale faktycznie nie zdominowały krajobrazu. Może w sezonie to się zmienia - tego nie wiem. Jestem w stanie ocenić tylko to co widziałem. A to co widziałem bardzo mi się podobało. Jaśkowi też. Woda w każdej postaci go hipnotyzuje, statki fascynują. Chyba będzie marynarzem... :)
Mnie o wiele bardziej zafascynowała zupa rybna jaką zjadłem w jednej z restauracji. O mamo! Niebo w gębie. I jeszcze jedno mnie fascynuje, zawsze i nieustannie - sposób w jaki kobiety tłumaczą drogę. Zapytałem się młodej dziewczyny jak dojechać do Lidla. Wytłumaczyła mi tak, że za cholerę bym nie trafił. Rozróżnienie prawo-lewo dla niej nie istniało. Machała rękoma, uśmiechnęła się i powiedziała, że w sumie to niedaleko i że na pewno trafię! Kobiety - uwielbiam Was!
Następnego dnia pojechaliśmy do miejscowości Kluki. Tak chyba musi wyglądać koniec świata. Idylliczne krajobrazy, stare domki i pętla autobusowa. Ale pięknie tam było - rosłe dęby, zieleń w kilkudziesięciu odcieniach, odgłosy kóz i owiec, a poza tym nic... cisza i spokój.
Tam zatrzymuje się wszystko, nawet czas. Dla tych co chcieliby się przekonać, że czas faktycznie się tam zatrzymał jest Muzeum Wsi Słowińskiej. My z Jaśkiem sobie podarowaliśmy zwiedzanie. Dwulatek chyba by nie czerpał z tego jakiejś większej przyjemności, więc... poszliśmy na szarlotkę. Też było fajnie!
Po drodze widzieliśmy żurawie, samoloty i wielki znak ostrzegawczy z żabą jako główną bohaterką. Marta dostałaby drgawek na sam jej widok... Po drodze odkryliśmy też ciekawe miejsce, do zaliczenia w innym terminie - SurfCamp nad jeziorem Gardno. (Brzmi prawie jak nasza Garda.) Jeśli szukacie miejsca na uboczu, spokojnego, z widokiem i bezpośrednim dostępem do wody, to to jest miejsce Was. Nie znajdziecie tutaj budki z piwem, ale za to jest szkółka wszelkiego możliwego surfingu. Kite? Windsurfing? a może zwykły kajak? Tutaj jest to na wyciągnięcie ręki. Miejsce idealne dla tych, którzy stronią od hałasu i przaśności.
No i tak minął nam ten czas. Słoneczne dni beztroski zawsze szybciej mijają niż te zwykłe dni. Wyjazd miał wyglądać inaczej, ale powoli doktoryzujemy się w efektywnym wykorzystywaniu tego co daje los. Microadventure z synem - piękna sprawa. Choć momentami łatwo nie było. Opieka nad dwulatkiem to full-time job. Szacun dla wszystkich mamusiek i tatuśków, których codzienność właśnie tak wyląda. Nie jest łatwo, ale jest pięknie. Pięknie też jest w Ustce i okolicy.